piątek, 26 czerwca 2015

Deep Purple - Slaves and Masters


Korzystając z krótkiego odpoczynku od jazz rockowych klimatów, postanowiłem napisać dla odmiany trochę na temat jednej z najmniej znanych płyt Deep Purple - Slaves And Masters. Album jest zazwyczaj bardzo krytykowany a ja chciałem... jeszcze bardziej zmieszać go z błotem.

W roku 1989 spór na linii Ritchie Blackmore - Ian Gillan osiągnął apogeum i wokalista został wyrzucony z zespołu, po raz drugi w jego historii (jeśli ktoś jest zainteresowany dziejami grupy to odsyłam do mojego artykułu historie-zespołów-deep-purple). Pozostała czwórka postanowiła kontynuować działalność więc najważniejszą sprawą stało się w tym momencie zwerbowanie nowego frontmana. Pojawiały się takie kandydatury jak Paul Rodgers(Free, Bad Company), Jimi Jamison(Survivor) a nawet David Coverdale i Ronnie James Dio. Ostatecznie Ritchie Blackmore przeforsował swój pomysł przyjęcia Joe Lynn Turnera a pozostali przystali na to acz niechętnie(obawy głównie dotyczyły możliwości przeistoczenia się Deep Purple w Rainbow, w którym w latach 1981-1984 wraz z Ritchiem występował Turner). Nowe Deep Purple Mark V już w roku 1990 wkroczyło do studia i nagrało Slaves And Masters.

Album otwiera King of Dreams, kompozycja całkiem znośna ale gdy słuchałem jej pierwszy raz nie byłem pewien czy słucham Deep Purple czy Rainbow w swoim gorszym wcieleniu. Dalej mamy niby to ostre, prawie metalowe The Cut Runs Deep, które jednak brzmi tragicznie plastikowo (podobno gra tu automat perkusyjny bo Paice nie zdążył na sesję). Kompozycję ratują fajne sola Blackmore'a i Lorda. Fire in The Basement kolejny utwór w szybkim tempie zaliczam do najlepszych na albumie. Truth Hurts i Breakfast in Bed nie brzmią zupełnie jak Deep Purple, szczególnie ten ostatni kojarzy mi się raczej z pop rockowym obliczem Bad Company. Love Conquers All to cukierkowa, kiczowata porażka pełna patosu - ludzie to już nawet nie jest pop, coś takiego nie miało nigdy prawa ukazać się pod purpurowym szyldem. Czarę goryczy przelewa beznadziejne Too Much is Not Enough z chórkami w tle tego tępego refrenu. Kończące płytę 6 minutowe Wicked Ways miało chyba potencjał zostało jednak skrzywdzone od strony produkcyjnej bo nie brzmi tak jakby mogło.      

Slaves And Masters to najgorsza studyjna płyta zespołu od początku jego kariery. Całość brzmienia ratuje Ritchie Blackmore, swoimi solówkami przypominając nam od czasu do czasu, że słuchamy Deep Purple to jednak za mało żeby uznać płytę chociaż za średnią. Do tego wszystkiego jeszcze ta kiczowata okładka. M.P.

2/10


6 komentarzy:

  1. Ja ten album oceniłem jeszcze niżej, na 1/10, bo według mnie jest kompletnie asłuchalny ;) Deep Purple to w ogóle taki zespół, który - wg mnie - ma więcej słabych i przeciętnych albumów, niż tych udanych, ale tutaj sięgnęli dna... a nawet dalej. Tak samo mam wstręt do Rainbow z Turnerem. Innych projektów, w które ten człowiek był zaangażowany nie znam i mam nadzieję nigdy nie poznać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem podobnego zdania co do Rainbow z Turnerem - lata 1981-1984 to najgorszy można nawet powiedzieć popowy okres. A co do purpli to które ich albumy uważasz za słabe oprócz Slaves?

    OdpowiedzUsuń
  3. Przede wszystkim albumy bez Blackmore'a - może z wyjątkiem "Now What?!", na którym jest kilka niezłych utworów (ale i kilka tragicznie słabych), chociaż nawet do niego nie wracam. A i z Ryśkiem nagrali kilka albumów, które w ogóle mi się nie podobają - "Who Do We Think We Are" i "The House of Blue Light". "The Battle Rages On" jest przeciętny. Ze "Stormbringer" tylko dwóch utworów jestem w stanie słuchać, w tym tytułowego, który znacznie lepiej brzmi w wersjach koncertowych. Na dwóch pierwszych albumach są przebłyski późniejszego geniuszu, ale oba były nagrywane w pośpiechu, przez co sporo na nich mniej udanej muzyki... Łatwiej byłoby wymienić, które albumy uważam za dobre ;) Ale to i tak jeden z moich ulubionych zespołów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja w ogóle należę do tej grupy która uważa że Purple bez Ritchiego to już nie ,,prawdziwe" Deep Purple. Tak myślałem, że wymienisz The House of Blue Light jako słabą - dla mnie to całkiem solidna płyta i mam do niej sentyment. Z kolei na Who do We Think We are słychać wyczerpanie pomysłów ,,wielkiej piatki" w tamtym czasie. Z tego co pamiętam dość nisko oceniłeś Come Taste the Band też, miał potencjał ten skład z Bolinem jakby nie patrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Come Taste the Band" to niemal solowy album Hughesa. I sam w sobie może nawet niezły, ale stylistycznie nie mający praktycznie nic wspólnego z Deep Purple (zupełnie jak "Slaves & Masters"). Bardzo podoba mi się odświeżenie brzmienia na "Burn" poprzez dodanie elementów funkowych i soulowych, ale na następnych albumach te elementy zaczęły dominować nad hard rockiem i nie wyszło to na dobre.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale jaka najgorsza? Idę o zakład, że gdyby nie została wydana pod szyldem DP, tylko jakimś innym, np. Rainbow, byłaby oceniana znacznie lepiej. Wiele osób ocenia ją źle, bo tak się przyjęło, tak po prostu wypada. I do słuchania płyty przystępują niejako już z wyrobionym zdaniem. Będę SaM bronić, bo jest płytą może nie wybitną, ale na pewno nie złą. Jej się całkiem przyjemnie słucha, z uwagi na dużą chwytliwość materiału. Oczywiście, jeśli ktoś nie trawi nurtu glam-metalowego pod jakąkolwiek postacią, to ta płyta faktycznie nie jest dla niego. Nie zapominajmy jednak, że właśnie sam nurt hair-metalowy w muzyce sporo zawdzięcza właśnie takim zespołom jak Deep Purple, Rainbow czy Scorpions. Jeśli już miałbym wskazać najsłabsze albumy Purpli, to byłyby to Stormbringer i Come Tasete the Band, choć i na nich można znaleźć perełki. Ale tu? W sumie wielka szkoda, bo wszystkie te kawałki są potencjalnymi hitami i nie wiedzieć czemu, nie zostały takowymi, choć przecież niczego im nie brakuje, a i czas był sprzyjający (flanelowa zaraz jeszcze się nie rozpanoszyła). Mogę tej pozycji słuchać łącznie z Hysterią i New Jersey - podobny klimat, podobne emocje, podobny poziom. A zarzut braku stylistyki DP jest dla mnie kuriozalny? Jak już wyżej pisałem, właśnie DP było jednym z ojców takiej stylistyki. Owszem, większy jest tu ładunek chwytliwości i swego rodzaju "popowości". Na tle dokonań innych tuzów przebojowego hard rocka drugiej połowy lat 80-tych, ta płyta nie jest jakoś szczególnie charakterystyczna. Nie czyniłbym jednak z tego wady. A wręcz zaletę pokazującą, że ci, nie najmłodsi już wówczas panowie, czują się dobrze w takich klimatach, a Blackmore spokojnie może stawać w szranki z Norumem czy Samborą. Rozumiem jednak, że dla niektórych może być to rodzaj obciachu...

    OdpowiedzUsuń