Przenosimy się do wiosny
roku 1965. Eric Clapton właśnie opuścił The Yardbirds niezadowolony z postępów
zespołu zmierzającego według niego zbytnio w stronę popu. Gitarzysta nie
pozostał jednak zbyt długo wolnym strzelcem. Już wkrótce został zaproszony do zespołu
Johna Mayalla o nazwie Bluesbreakers. Tak oto dwie legendy blues rocka
połączyły siły w obrębie jednej sesji nagraniowej. Jej rezultatem okazało się
powstanie jednego z najlepszych albumów spośród tych nagranych z udziałem
Claptona. John Mayall with Eric Clapton Blusbreakers
to wydawnictwo absolutnie
niesamowite i to nie tylko biorąc pod uwagę fakt iż ujrzało światło dzienne w
roku 1966. Blues rockowym sokiem którym album ocieka można orzeźwiać się
godzinami. Sekcję rytmiczną stanowili John McVie(gitara basowa) i Hughie Flint(perkusja). Materiał który nam zaserwowali nie był do końca nowy. Kilka utworów
to covery innych artystów jak Otish Rush(All Your Love), Freddie
King(Hideaway), Ray Charles(What’d I Say) czy Robert Johnson(Ramblin On My
Mind). Część piosenek to kompozycje Mayalla(Little Girl, Key To Love, Have You
Heard) Zarówno jedne jak i drugie brzmią świeżo, płyty słucha się jednym tchem
w zasadzie brak na niej słabych momentów. Ocena 10/10 bo to prawdziwa blues
rockowa uczta dla ucha.
Jeszcze w tym samym 1966 roku Clapton opuścił Mayalla by założyć wraz z Jackiem Brucem(wokal, gitara basowa) i Gingerem Bakerem(perkusja) trio o nazwie Cream, które miało stać się prawdziwie ponadczasowe, bo przecież kto dzisiaj o nim nie słyszał? Debiutancki album Fresh Cream(1966) jest dobry ale dopiero na kolejnym Disraeli Gears(1967) grupa rozwinęła skrzydła i zaprezentowała pełnię swoich możliwości a pochodzące z niego Strange Brew czy Sunshine of Your Love do dzisiaj tworzą absolutny kanon utworów blues rockowych. Nie wiele ustępują im Take it Back czy klimatyczne Blue Condition. Kolejny album o nazwie Wheels of Fire(1968) trzyma świetny poziom wypracowany na dwóch poprzednich. Tym razem postawiono na wydawnictwo dwupłytowe. Część pierwsza zawiera jeden z najbardziej oczywistych hymnów kojarzonych z Creamem, a później z Claptonem w ogóle – White Room. Część druga natomiast jest zapisem live z występu w Filmore. Cztery rozimprowizowane utwory(w tym Spoonful i Toad pochodzące z debiutanckiego albumu, oraz świetne Crossroads) ukazują jedną prawdę o Cream – mianowicie, że był to wspaniały i niepowtarzalny zespół koncertowy. Mamy więc trzy albumy z których czerpały pełnymi garściami następne pokolenia muzyków – wstyd nie znać.
Kolejny wyśmienity projekt
Claptona to Blind Faith. Utworzony wraz ze Stevem Winwoodem (pianino, wokal
główny) niejako na gruzach Cream. Perkusistą pozostał Ginger Baker, a nowym
basistą, który zagrał także partie na wiolonczeli został Rick Grech. Latem roku
1969 panowie wydali jedyny album w tym składzie o nazwie – a jakże - Blind
Faith. Po odsłuchaniu kilku minut od razu zwraca uwagę wspaniała produkcja
wydawnictwa. Na tym polu wspaniałą robotę wykonał Jimmy Miller, odpowiedzialny
między innymi za brzmienie na takich kamieniach milowych muzyki rockowej jak
Sticky Fingers czy Exile on Main Street zespołu The Rolling Stones. Trzy
spośród sześciu kompozycji na Blind Faith należą do Steva Winwooda w tym chyba
najlepszy na płycie Had To Cry Today. W zasadzie nie ustępuje mu jedyny
skomponowany przez Claptona, nieco nostalgiczny ale z pewnością zjawiskowy
Presence of The Lord. Kolejną i ostatnią na set liście perełką jest
monumentalny bo aż 15 minutowy utwór Gingera Bakera - Do What You Like, zawierający
jego popisy solowe. Blind Faith jest według mnie najlepszym albumem studyjnym z
udziałem Claptona, a z pewnością moim ulubionym. Brzmieniowo powala wszystkie
płyty o których wcześniej była mowa a zawartością muzyczną może przegrać
jedynie z Bluesbreakersami. Pozycja absolutnie obowiązkowa w dorobku artysty,
czysta blues rockowa jazda bez trzymanki 5/5. Na koniec mała ciekawostka – w
swoim czasie okładka albumu budziła sporo kontrowersji.
Clapton zawsze chciał iść
do przodu i tak rok 1970 zakończył działalność Blind Faith i przyniósł kolejny projekt(niestety i tym
razem bardzo nietrwały) o którym trzeba napisać parę słów. Mowa o Derek and
the Dominos, kolejnej iście legendarnej już dzisiaj formacji. Skład oprócz
Erica(gitara, wokal) tworzyli: Carl Radle(gitara basowa), Jim Gordon(perkusja)
i Bobby Whitlock(instrumenty klawiszowe). W sesjach nagraniowych do jedynej
płyty studyjnej Dominosów: Layla and Other Assorted Love Songs uczestniczył także Duane
Allman, wybitny gitarzysta The Allman Brothers Band. Co prezentuje nam
wydawnictwo? Ponad 70 minut muzyki blues rockowej w dobrym wydaniu. Panowie
jednak trochę przesadzili z długością i w efekcie płyta trochę się ciągnie i
miejscami nudzi(w tamtych czasach albumy miewały standardowo 40-50 minut).
Efekt byłby lepszy gdyby wyselekcjonowano najlepsze utwory a odrzucono te
słabsze, ale właśnie jak prezentuje się Layla… od strony stricte muzycznej. Są
kompozycje których absolutnie nie mogłoby zabraknąć, kolejne claptonowskie
hymny: oczywiście Layla, I Looked Away, czy przecudny Bell Bottom Blues. Cover
hendrixowskiego Little Wing zbytnio mnie nie przekonuje, szczególnie wokalnie.
Są też typowe zapychacze w rodzaju wolnych kompozycji opartych na dwunastotaktowym bluesie jak choćby Nobody Knows You When You’re Down and Out
czy Key to the Highway, które choć świetnie zagrane nie wnoszą wiele świeżości
a wydłużają znacznie czas. Kilka słów krytyki z mojej strony musiało się
pojawić, ponieważ często słyszę jedynie pochlebne opinie na temat tego
wydawnictwa, które jednak przegrywa w walce ze sporą konkurencją. W mojej
opinii jest to mocne trzecie miejsce wśród claptonowskich dokonań( za Blind
Faith i Bluesbreakersami).
Kolejne płyty o których będzie mowa pochodzą już z solowej twórczości Erica Claptona. W pierwszej kolejności chciałbym wspomnieć o studyjnych: 461 Ocean Boulevard(1974), oraz Slowhand(1977). Z pierwszej z nich pochodzi bardzo fajna wersja marleyowskiego I Shot the Sheriff, którą Clapton naprawdę potrafi świetnie zagrać na koncertach. Slowhand z kolei jest chyba najbardziej znanym albumem solowym gitarzysty. Pochodzi z niego świetne Cocaine, oraz komercyjna balladka, niemniej posiadająca swój klimat – Wonderful Tonight. Technika nagraniowa w latach 70 poszła do przodu co słychać na tych dwóch wydawnictwach, ale poziomem muzycznym Clapton nawet nie zbliżył się do swoich największych osiągnięć z lat 1966-1970.
Czas na dwa albumy
koncertowe: pierwszy z nich to dwu płytowy Just One Night nagrany w 1979 roku,
wydany rok później. Set koncertowy Claptona składał się wówczas głównie z
utworów napisanych na jego solowe albumy wydawane w latach 1974 – 1978, oczywiście
nie zabrakło Wonderful Tonight i Cocaine. Trochę szkoda, że Eric nie zagrał
praktycznie nic z twórczości Cream czy Blind Faith, trudno się dziwić skoro nie
ma nawet Layli. Jakość nagrania tego live jest dobra, fajnie się słucha ale
niestety całokształt nie powala. Drugie live to Eric Clapton Unplugged 1992. W
tym okresie MTV wyszło z inicjatywą nagrania serii koncertów w wersjach akustycznych.
Wielu znanych artystów zagrało takowe, między innymi Rod Stewart, Paul
McCartney czy właśnie Eric Clapton. Fajna inicjatywa, całkiem nieźle
zrealizowana. Dzięki temu projektowi niektóre utwory Claptona przeżyły swoisty
renesans jak choćby Layla, którą do dziś często słyszy się w wersji
akustycznej. Kolejna ballada która stała się w tym czasie bardzo znana to
oczywiście Tears in Heaven.
W podsumowaniu lista 10 płyt Erica w kolejności od najlepszej według mnie:
1. Blind Faith - Blind Faith
2. John Mayall with Eric Clapton Blusbreakers
3. Derek And The Dominos - Layla and Other Assorted Love Songs
4. Cream - Disraeli Gears
5. Cream - Wheels Of Fire
6. Cream - Fresh Cream
7. Eric Clapton - Just One Night 1980
8. Eric Clapton - 461 Ocean Boulevard
9. Eric Clapton - Slowhand
10. Eric Clapton - Unplugged 1992
Z koncertówek Claptona dodałbym "Rainbow Concert". Świetny repertuar, obejmujący m.in. utwory Cream ("Badge") i Blind Faith ("Presence of the Lord"), a do tego znacznie lepsze od studyjnych wersje "Little Wing" i "After Midnight". Na kompaktowych reedycjach jest jeszcze więcej świetnej muzyki (m.in. "Layla" i "Crossroads"), chociaż mnie wystarcza wydanie winylowe ;) Wykonania naprawdę fantastyczne, pełne energii i hard rockowej mocy, której brakuje w późniejszych dokonaniach Claptona.
OdpowiedzUsuńWybór studyjnych albumów bardzo trafny ;) Ja najbardziej uwielbiam "Wheels of Fire" i "Blind Faith".