wtorek, 30 czerwca 2015

Deep Purple - The House of Blue Light


Dzisiaj chciałem zająć się recenzją płyty Deep Purple The House of Blue Light, która bardzo często mieszana jest z błotem. Właściwie to mam zamiar stanąć w jej obronie, a przynajmniej częściowo. Jest to jeden z tych albumów których w przeszłości słuchałem tak dużo, że dzisiaj do nich w ogóle nie wracam za to nadal darzę ogromnym sentymentem.

Po wielkim sukcesie Perfect Strangers i obejmującej kilka kontynentów trasie koncertowej Purple podjęli decyzję nagrania kolejnej płyty studyjnej. Niestety sielankowa atmosfera wcześniejszych sesji w Stowe nie powtórzyła się. Długie miesiące koncertowania dały się muzykom we znaki i spór Gillana z Blackmorem powoli nabierał na nowo impetu. Pozostali muzycy też byli w złych nastrojach mimo to na szczęście udało im się bez rozlewu krwi zarejestrować zestaw utworów, który ukazał się w styczniu 1987 roku na The House of Blue Light.

Często słyszę rzucanie mięsem i wylewanie całych wiader pomyj na The House of Blue Light: bo beznadziejne brzmienie zepsute przez stylistykę lat 80, bo słabe utwory, bo wypalenie zespołu. Bardzo dziwi mnie zarzut o brzmienie rzucany przez osobę, która Perfect Strangers uważa za najlepszy(bądź jeden z nich) album Deep Purple. Sprawą oczywistą jest, że na The House of Blue Light kompozycje są słabsze, ale samo brzmienie jest bardzo porównywalne(z małymi wyjątkami) i z tym faktem ciężko polemizować. Byłbym nawet w stanie postawić na to, że gdyby to dom niebieskiego światła ukazał się w 1984 roku a nie ponad dwa lata później, mógłby też odnieść jako taki sukces. Rozumiem zatem trzymanie się zarzutów o brzmienie, jeśli ktoś jest fanem purpurowych tylko do rozpadu składu MK II w 1973 roku ewentualnie do całkowitego rozpadu trzy lata później, w przeciwnym razie uważam wysuwanie tego argumentu za małą hipokryzję. Wypalenie zespołu? O nie na to dopiero przyjdzie czas. Co do słabych utworów, zobaczmy więc co dostaliśmy. 

Bad Attitude to być może najlepszy utwór na płycie - czysta purpurowa moc. Ropoczęty i zakończony brzmieniem lordowskiego hammonda przywodzi od razu na myśl Knockin At Your Back Door jednocześnie niewiele mu ustępując. Unwritten Law to kolejna fantastyczna kompozycja z energicznym refrenem i świetną linią melodyczną, dzięki którym może się spokojnie równać z każdym utworem na Perfect Strangers. Szkoda, że często krytykuje się Call of the Wild w którym ja osobiście słyszę spory potencjał. Rzeczywisćie byłoby lepiej gdyby zamiast szlifować go do radia dodać mu trochę purpurowej mocy takiej którą posiada kolejny Mad Dog. Oparty na całkiem konkretnym riffie Ritchiego niestety kompletnie zepsuty produkcyjnie, do końca pogrążony przez kiczowate solo Lorda. Black & White to może i średniak ale przypominam, że na poprzednim wydawnictwie też takie się znajdują. Czas na najgorszy punkt czyli Hard Lovin' Woman - to prawda słabizna jakich mało ale i tak o niebo lepsza od tego co ukaże się na Slaves and Masters za trzy lata(piszę o tym bo co niektórzy skłonni są umieszczać te dwa albumy w tym samym worku na śmieci). Dalej jest tylko lepiej: The Spanish Archer to gitarowy kolos w którym nasłuchamy się sporo popisów Ritchiego. Monumentalne bo sześcio minutowe, nieco eksperymentalne(jak na purpli oczywiście) Strangeways też się broni. Mitzie Dupree - pop rockowy blues niezbyt wysokich lotów który mogli sobie darować bez straty dla całości. Album zamyka oparty na iście punkowym rytmie Dead or Alive, który często był grany na koncertach i w wersji live znacznie zyskiwał.      
Rzeczywistym faktem jest, że płytę The House of Blue Light w porównaniu do poprzedniczki przyjęto bardzo słabo. W dużej mierze wynika to jednak z tego, że na Perfect Strangers ludzie czekali i czekali aż...8 lat. Wielu fanów było spragnionych powrotu purpurowych w jakimkolwiek wydaniu i składzie. W przypadku kolejnego albumu smok był już syty, najedzony dobrym materiałem z Perfect Strangers, wymagania więc rosły i rosły... w tej sytuacji słabsza sprzedaż nie specjalnie mnie dziwi i nie może być absolutnie żadnym argumentem przeciwko omawianemu wydawnictwu. 

Nie stawiam The House of Blue Light na równi z Perfect Strangers ani tym bardziej z In Rock czy Machine Head. Jest to album może nie tak udany jak jego poprzednik ale zaliczanie go do najsłabszych dokonań Deep Purple jest jakąś wielką pomyłką. Jednorazowe przesłuchanie Slaves and Masters czy kilku późniejszych albumów bez Blackmore'a tylko potwierdza mój punkt widzenia.

6/10   
  










         

niedziela, 28 czerwca 2015

Caravan - In the Land of Grey And Pink


Caravan to obok Gongu i Soft Machine kolejny ważny zespół należący do Sceny Canterbury i osobiście mój faworyt. Spośród wymienionej trójki prezentuje zdecydowanie najbardziej przystępną muzykę i prawdopodobnie dlatego odniósł największy sukces na polu komercji. W czym przejawia się ta prostota? Nie uświadczymy tutaj eksperymentalnych elementów space rockowych jak w Gongu(chociaż syntezatory odgrywają ważną rolę w brzmieniu Caravanu) ani częstego jazz rockowania jak w Soft Machine. Można by w takim razie zapytać co jest siłą tego zespołu? Może właśnie owa łatwość odbioru przejawiająca się w chwytliwych melodiach i dobrych aranżacjach osadzonych na mocnym art rockowym gruncie?

W przypadku Caravanu można mówić o trzech prawie legendarnych albumach które należałoby poznać w pierwszej kolejności: If I Could Do it All Over Again I’d Do it all Over You znanym też jako ,,zielony album”, In the Land of Grey And Pink nazywanym potocznie ,,różową płytą”(nie trudno domyślić się dlaczego), oraz For Girls Who Grow Plump in the Night. Wahałbym się długo gdybym miał wskazać najlepszy z nich dlatego nie będę tego robił a w zamian napiszę parę słów o moim ulubionym.

Sesje nagraniowe do In the Land of Grey And Pink rozpoczęły się już w 1970 roku, ale album został wydany dopiero w roku następnym. Zespół nagrywał w składzie: Pye Hastings(gitara, wokal), Dave Sinclair(klawisze hammonda), Richard Sinclair(gitara basowa, akustyczna, wokal), Richard Coughlan(perkusja), gościnnie wystąpił też Jimmy Hastings(flet). 

Wkładamy więc krążek do odtwarzacza i przenosimy się we wspaniały świat muzycznych doznań. Golf Girl to utwór rozpoczynający się motywem na trąbce z całkiem fajną solówką na flecie. Dalej majstersztyk w postaci Winter Wine, utworu skonstruowanego w sposób bezbłędny, który miejscami przywodzi mi na myśl dokonania Camela. Jest tutaj wszystko: świetna partia wokalna Richarda Sinclaira przenosząca słuchacza do krainy baśniowych marzeń, oraz pełne emocji sola na gitarze i klawiszach, wszystko to napędzane świetną, niezbyt gęstą sekcją rytmiczną daje efekt w postaci jednego z najlepszych utworów zespołu. Podobna sytuacja ma miejsce w kompozycji tytułowej napędzanej tym razem gitarą akustyczną. Na zakończenie dostajemy ponad 20 minutową suitę Nine Feet Underground. Wspaniała sprawa złożona z połączonych ze sobą motywów muzycznych zawierających chwytliwe melodie, progresywne zmiany akordów i rytmów a zarazem jazz rockowe akcenty. 

In the Land of Grey And Pink to album bardzo równy. Całość nie posiada w zasadzie momentów słabych, za to wybitne w rodzaju wspomnianego Winter Wine jak najbardziej. Ciekawostkę stanowi okładka albumu zaprojektowana przez Anne Marie Anderson przynosząca na myśl klimaty tolkienowskie - i takie chyba było założenie. Zdecydowanie polecam ten album Caravanu jako jedno z absolutnie obowiązkowych wydawnictw nie tylko sceny canterburyjskiej ale i rocka progresywnego w ogóle. Hipotetycznie gdyby In the Land of Grey And Pink stanęło w szranki z najlepszymi dokonaniami zespołów w rodzaju Yes, Genesis, Jethro Tull czy Camel ja postawiłbym na zwycięstwo Caravanu.   

9/10


sobota, 27 czerwca 2015

Wigwam - Fairyport


Ostatnimi czasy słuchając różnych jazz rocków i prog rocków głównie zza naszej zachodniej granicy natrafiłem na zespół Wigwam z…Finlandii. Temat mnie zaciekawił bo lubię cały czas poznawać nowe brzmienia z różnych zakątków świata. Poszperałem trochę i okazało się, że jednym z najwyżej ocenianych albumów jest Fairyport, trzeci z kolei w ich dyskografii i to właśnie on wybrzmiewał na moich kolumnach już kilka minut później. Grupa Wigwam założona została w 1968 roku w Helsinkach, wspomnianą płytę nagrała w składzie: Jim Pembroke(wokal, klawisze), Jukka Gustavson(klawisze), Jukka Tolonen(gitara), Pekka Pohjola(bass), Ronnie Osterberg(perkusja).

Jak wygląda mieszanka rocka progresywnego i jazz rocka w wydaniu fińskim? Słychać, że Wigwam był pod wpływem Sceny Canterbury, ale też choćby Franka Zappy i jego dzieł w rodzaju Hot Rats(1969). Fairyport został wydany w 1971 roku, dokładnie w tym samym czasie ukazały się europejskie klejnoty jazz rocka w rodzaju The Inner Mounting Flame Mahavishnu Orchestra czy Tribute to Jack Johnson Milesa Davisa. Jak ma się do nich twórczość fińskiej formacji?     

Jak na moje ucho na Fairyport jest nieco więcej elementów rockowej progresji niż samego jazz rocka a szkoda. Utworem najbardziej osadzonym w tej ostatniej stylistyce jest na pewno kończący album monumentalny bo aż 17 minutowy Rave Up for the Roadies, umieszczony tutaj w wersji live, niezbyt jednak pasujący do całego krążka. Ale nawet tu nie ma sztucznych ogni ani szampana, niby zadziorna gitara i całkiem swobodne koncertowe jammowanie ale słychać, że od mistrzów gatunku o których wcześniej wspomniałem dzieli ich sporo pracy. Zacząłem trochę od końca ale teraz sprawdźmy co jeszcze oferuje nam wydawnictwo. Pierwszy na płycie progresywny Losing Hold ma bardzo fajne harmonie, a głos wokalisty do złudzenia przypomina Petera Gabriela z Genesis. Nie wiem kto na kim się wzorował ale panowie momentami brzmią identycznie. Jazz rockowe elementy oparte na bluesowym temacie zawiera też całkiem odprężający tytułowy Fairyport, jeden z lepszych utworów na płycie ukazujący możliwości aranżacyjne Wigwamu. Bardzo charakterystyczne dla prog rocka zmiany akordów i rytmu posiada Cafffkaff, the Country Psychologist(sam nie wymyśliłbym lepszego tytułu), który do momentu w którym się rozkręca właściwie mógłby być utworem Genesis umieszczonym choćby na Seeling England by the Pound. Podobne rytmiczne wariacje zawiera kolejny May Your Will Be Done, Dear Lord. Wydaje mi się, że pozostałych utworów nie ma sensu dokładniej analizować gdyż powielają one ten sam schemat kolażu patentów progresywnych i jazz rockowych. Wyjątkiem jest jeszcze prawie pop rockowe Rockin’ Ol’ Galway z radiowymi zaśpiewami. 

Czy płyta Fairyport chwyciła mnie mocno za serce? Obawiam się, że niestety nie. Owszem miło się słucha ale nie dziwię się, że Finowie nie zawojowali nią Europy bo w tamtym czasie mieli naprawdę olbrzymią konkurencję. Jak ktoś jest w miarę na bieżąco z jazz rockową ekstraklasą to Wigwam wypada przy tym trochę blado. Nie ma tutaj niczego naprawdę nowatorskiego ani odkrywczego jak na rok 1971. Finów polecam bardziej fanom progresji niż osobom nastawionym na prawdziwe jazz rockowe granie, którego na Fairyport jest mniej niż być by mogło. M.P.

6/10  

piątek, 26 czerwca 2015

Deep Purple - Slaves and Masters


Korzystając z krótkiego odpoczynku od jazz rockowych klimatów, postanowiłem napisać dla odmiany trochę na temat jednej z najmniej znanych płyt Deep Purple - Slaves And Masters. Album jest zazwyczaj bardzo krytykowany a ja chciałem... jeszcze bardziej zmieszać go z błotem.

W roku 1989 spór na linii Ritchie Blackmore - Ian Gillan osiągnął apogeum i wokalista został wyrzucony z zespołu, po raz drugi w jego historii (jeśli ktoś jest zainteresowany dziejami grupy to odsyłam do mojego artykułu historie-zespołów-deep-purple). Pozostała czwórka postanowiła kontynuować działalność więc najważniejszą sprawą stało się w tym momencie zwerbowanie nowego frontmana. Pojawiały się takie kandydatury jak Paul Rodgers(Free, Bad Company), Jimi Jamison(Survivor) a nawet David Coverdale i Ronnie James Dio. Ostatecznie Ritchie Blackmore przeforsował swój pomysł przyjęcia Joe Lynn Turnera a pozostali przystali na to acz niechętnie(obawy głównie dotyczyły możliwości przeistoczenia się Deep Purple w Rainbow, w którym w latach 1981-1984 wraz z Ritchiem występował Turner). Nowe Deep Purple Mark V już w roku 1990 wkroczyło do studia i nagrało Slaves And Masters.

Album otwiera King of Dreams, kompozycja całkiem znośna ale gdy słuchałem jej pierwszy raz nie byłem pewien czy słucham Deep Purple czy Rainbow w swoim gorszym wcieleniu. Dalej mamy niby to ostre, prawie metalowe The Cut Runs Deep, które jednak brzmi tragicznie plastikowo (podobno gra tu automat perkusyjny bo Paice nie zdążył na sesję). Kompozycję ratują fajne sola Blackmore'a i Lorda. Fire in The Basement kolejny utwór w szybkim tempie zaliczam do najlepszych na albumie. Truth Hurts i Breakfast in Bed nie brzmią zupełnie jak Deep Purple, szczególnie ten ostatni kojarzy mi się raczej z pop rockowym obliczem Bad Company. Love Conquers All to cukierkowa, kiczowata porażka pełna patosu - ludzie to już nawet nie jest pop, coś takiego nie miało nigdy prawa ukazać się pod purpurowym szyldem. Czarę goryczy przelewa beznadziejne Too Much is Not Enough z chórkami w tle tego tępego refrenu. Kończące płytę 6 minutowe Wicked Ways miało chyba potencjał zostało jednak skrzywdzone od strony produkcyjnej bo nie brzmi tak jakby mogło.      

Slaves And Masters to najgorsza studyjna płyta zespołu od początku jego kariery. Całość brzmienia ratuje Ritchie Blackmore, swoimi solówkami przypominając nam od czasu do czasu, że słuchamy Deep Purple to jednak za mało żeby uznać płytę chociaż za średnią. Do tego wszystkiego jeszcze ta kiczowata okładka. M.P.

2/10


środa, 24 czerwca 2015

Toto - relacja z koncertu we Wrocławiu, hala ,,Orbita" 23.06.2015.


Wczoraj to jest 23 czerwca 2015 roku byłem z żoną na koncercie Toto we wrocławskiej hali ,,Orbita”. Obiekt całkiem ładny, może pomieścić w granicach 5 tysięcy widzów. Gdy przybyliśmy na miejsce około godziny 19 30 pod głównym wejściem zebrał się już mały tłum i  można było wyczuć atmosferę lekkiego napięcia. Koncert planowo miał zacząć się o godzinie 20 00 więc każdy odliczał minuty żeby zdążyć zająć swoje miejsce na czas. Po przejściu pierwszej kontroli biletów (i odebraniu nam butelki wody, która może posłużyć za śmiercionośną broń) już w środku była możliwość zakupienia piwka z której niechybnie skorzystałem. Szybka toaleta i idziemy do naszej strefy golden circle czyli pod samą scenę. Po przejściu ostatniej kontroli i wejściu na płytę odetchnąłem z ulgą kiedy okazało się, że nie ma jeszcze dużego ścisku i można spokojnie stanąć gdzie się komu podoba. Scena zasłonięta kurtyną więc skorzystałem z wolnego czasu i porozglądałem się po obiekcie. Miejsca siedzące na trybunach zajęte były może w 50%, ale też się nie dziwę bo stamtąd odbiór koncertu byłby trochę słaby. Płyta zajęta prawie w całości ale bez większego ścisku. Im bliżej godziny 20 tym więcej słychać oklasków zachęcających do wyjścia na scenę a także zrobiło się nieco ciaśniej w naszej strefie golden. Wreszcie są! Wyszli dokładnie o 20 21 a więc całkiem planowo jak na grupę tego formatu.
  
Zanim o samym występie kilka niezbędnych informacji. Toto trasę XIV objeżdża w składzie: Steve Lukather – gitara i wokal, David Paich – klawisze i wokal, Steve Porcaro – klawisze, Joseph Williams – wokal, David Hungate – gitara basowa, Lenny Castro – instrumenty perkusyjne, Jenny Douglas Foote - wokal wspomagający. Perkusistę podstawowego Keitha Carlocka zastąpił inny muzyk, którego nazwiska nie usłyszałem i przyznam się szczerze, że nie wiem kto to był. 

Program koncertu tworzyły na przemian utwory z nowej płyty i starsze klasyki. Z góry uprzedzam, że nie będzie to zbyt dokładna relacja ponieważ dobrze się bawiłem i mogłem coś pomieszać. W każdym razie ze świeżego repertuaru utkwiła mi w pamięci fajna ballada Burn, przy której ludzie pod sceną zaczęli nieśmiało śpiewać. Pierwszym ze starszych utworów było I’ll Supply the Love z debiutanckiego Toto ale wspaniała atmosfera zrobiła się dopiero podczas I Want Hold You Back z Toto IV. Mała niespodzianka w postaci Hold the Line w środkowej części występu, ze świetną partią wokalną pani Foote i następne dwa klasyki z ,,epoki Williamsa” Pamela, oraz Without Your Love. Ten ostatni został mocno rozciągnięty i Steve Lukather zaprezentował swoje umiejętności techniczne grając chyba 10 minutową solówkę podczas której oczy chciały wyskoczyć mi z orbit. Orphan  i Holy War to kolejne numery z nowej płyty obecne na set liście. Nie mogło zabraknąć oczywiście Rosanny z Toto IV. Na pierwszy bis dostaliśmy mały kolaż w postaci On the Run/Goodbye Elenore z kilkoma dźwiękami Child’s Anthem po którym hala wybuchła brawami nie chcąc dać odejść muzykom, ci jednak zeszli. Po chwili pojawił się sam Lukather: Did we miss something…? Yeah Africa! wykrzyczał tłum i się zaczęło. Ponad 10 minutowa wersja rozszerzona o fantastyczną solówkę na instrumentach perkusyjnych i zabawę wokalną Williamsa z publicznością po której straciłem głos. Coś pięknego, szkoda, że to już koniec. Zabrakło mi kilku klasyków jak choćby Stop Loving You, czy Don't Chain My Heart, choć tego ostatniego chyba w ogóle podczas tej trasy nie grają.         

Zespół w świetnej formie, całość brzmienia ustawiona rewelacyjnie, bardzo selektywnie a przede wszystkim nie za głośno (staliśmy pod samymi kolumnami a słyszałem muzykę a nie hałas). Po raz kolejny Toto udowadnia fanom, że jest zespołem na poziomie światowym. W pełni wyluzowany Steve Lukather duszą towarzystwa na scenie, gra wspaniale i bawi publiczność swoimi komentarzami w przerwach między utworami. Joseph Williams w dobrej formie wokalnej także spełnił moje oczekiwania. Atmosfera na hali była bardzo fajna, ludzie może jakoś specjalnie nie skakali a bardziej słuchali muzyki – my wszakże bawiliśmy się wyśmienicie. Steve sam bardzo chwalił polską publiczność podkreślając, że grają tu tylko dzięki nam. Jedyne co mnie dziwi to całe morze podniesionych rąk nagrywających występ telefonami - ja nie chciałbym służyć za stojak do nagrywania przez dwie godziny zamiast wczuwać się w klimat muzyki. Sam zrobiłem jedynie dwie fotografie pamiątkowe niezbyt dobrej jakości, które zamieściłem. Co mi pozostało? Jedynie podziękować żonie, że sprawiła mi na urodziny tak wspaniały prezent kupując dla nas bilety. W dniu dzisiejszym kolejny koncert Toto w Polsce tym razem na warszawskim ,,Torwarze”- na pewno też będzie gorąco…






wtorek, 23 czerwca 2015

Miles Davis - Star People




Lata 1975 - 1980 to oględnie mówiąc mroczny okres w życiu Milesa Davisa. Jak sam mówił wypalił się artystycznie po nagraniu wszystkich świetnych płyt z pierwszej połowy lat 70, ponadto jego zdrowie było w fatalnym stanie, Fakty te wpłynęły na podjęcie przez niego decyzji o wycofaniu się z muzyki. Został zmuszony porzucić to co najbardziej kochał i popadł w nałóg kokainowy który pochłonął 5 lat jego życia: Od 1975 do początku 1980 nie wziąłem trąbki do ręki, przez ponad cztery lata nie wziąłem jej do ręki ani razu. Chodziłem naokoło i patrzyłem na nią.

Na szczęście raz jeszcze Davis znalazł w sobie tyle siły by się otrząsnąć i spowrotem pokazać się na scenie muzycznej. Wielki powrót nastąpił w 1980 roku. Miles zebrał zespoł i wszedł do studia nagrywając The Man With the Horn album raczej mało znaczący w dyskografii artysty. Natomiast ruszenie w trasę zaowocowało wydaniem przez Columbia Records całkiem przyzwoitej koncertówki We Want Miles(1982) na której słychać, że mistrz stopniowo wraca do formy. W jego umyśle zaczęły się stopniowo krystalizować nowe koncepcje muzyczne które chciał zarejestrować na kolejnym albumie. Jesienią 1982 roku rozpoczęły się więc sesje do Star People (zarówno studyjne jak i live).

Zespół Milesa w tym okresie stanowili: Al Foster(perkusja), Marcus Miller(bas elektryczny), Mike Stern(gitara elektryczna), Bil Evans(saksofon), Mino Cinelu(instrumenty perkusyjne). W trakcie ostatnich sesji, już na początku 1983 roku dołączył także drugi gitarzysta John Scofield. Miles wiedział, że zaangażowanie dwóch wioślarzy o skrajnie różnych stylach gry wpłynie pozytywnie na muzykę. Stern z typowo rockowym zacięciem, grający chwilami mało powściągliwie ogrywając skale całym gradem dźwięków. Z drugiej strony Scofield, którego gra jest mocno zakorzeniona w bluesie potrafi czarować subtelnymi jazzowymi solówkami. Basem miał kotwiczyć Miller ze swoim funkowym feelingiem i zamiłowaniem do technik slap i klang. Lider zdawał więc sobie sprawę, że w jego zespole dzieje się nieźle i Star People może się okazać świetną płytą, czy tak się w rzeczywistości stało? 

Album otwiera 11 minutowy Come Get It, zarejestrowany podczas występu na żywo w Nowym Jorku. Pełen energii numer z głównym tematem na trąbce, utrzymany w dość szybkim tempie, napędzany basem Millera i perkusjonaliami Cinelu - słychać, że wszystko gra jak w zegarku a i sam Miles wydaje się brzmieć nieźle. Następny w kolejności wolniejszy It Gets Better to chyba najsłabszy punkt programu. W Speak nagranym podczas koncertu w Houston mamy fajny temat grany na saksofonie przez Evansa, i popisy solowe gitarzystów. Utwór tytułowy to długi prawie 20 minutowy blues, momentami trochę nużący. Oparty na prostym rytmie perkusyjnym i melodyjnym temacie U'N'I to taki studyjny średniak. Album zamyka Star on Cicely kompozycja napisana przez Milesa zainspirowanego jedną z jego ówczesnych kochanek Cicely Tyson.   

Przede wszystkim trzeba zdać sobie sprawę, że muzyka na Star People diametralnie różni się od tej z albumów nagrywanych w początkach lat 70. Jest znacznie łatwiej przyswajalna, funkująca i bardziej gitarowa, jednocześnie mniej innowacyjna i odkrywcza. Star People to także w pewnym stopniu płyta bluesowa, często niedoceniana a nawet całkiem pomijana. Ja uważam ją za jedno z ciekawszych wydawnictw ostatniego okresu twórczości Milesa(1980 - 1991). Z pewnością warto znać Star People.

 6/10   

Cytaty z: Quincy Troupe, Ja Miles, Łódź 1993.





  

środa, 17 czerwca 2015

Gong - Flying Teapot



Gong to jeden z najważniejszych zespołów reprezentujących tak zwane brzmienie Canterbury. Obok Soft Machine i Caravan jest jedną z najbardziej wpływowych grup należących do pierwszej linii rozwoju sceny canterburyjskiej, jednak nie ze względu na samo pochodzenie muzyków. Gong powstał bowiem w Paryżu w 1968 roku z inicjatywy Daevida Allena. Debiutował dwa lata później wydaniem albumu Magick Brother, jednak jego pierwszym znaczącym dziełem było Camembert Electrique z 1971 roku.

Gong zaliczany jest najczęściej do art rocka/rocka progresywnego choć taka kategoryzacja nie jest do końca właściwa. Zespoły tego rodzaju wymykają się niestety prostym klasyfikacjom. Prezentowana przez Gong muzyka to mieszanka elementów jazz rockowych, oraz space rockowych - głównie za sprawą szerokiego zastosowania kosmicznych efektów z syntezatora. Do całości dodano szczyptę psychodelii, awangardowych eksperymentów a nawet śladowe ilości orientalizmów. Elementy ,,space" o których była mowa są charakterystyczne dla Gongu i odróżniają go od pozostałych zespołów sceny canterburyjskiej w rodzaju Soft Machine.

Wydany w 1973 roku Flying Teapot(dobrze czytacie, album w wolnym tłumaczeniu nazywa się latający czajniczek do herbaty) jest pierwszym z albumów wchodzących w skład trylogii Gongu, zwanej Trylogią Radio Gnome Invisible. Mianem tym określa się trzy następujące kolejno po sobie, najważniejsze w dorobku grupy albumy. Oprócz omawianego są to Angel's Egg(1973) i You(1974). Przez Gong przewinęło się masę dobrych muzyków, więc parę słów na temat tych obecnych na Flying Teapot: lider to niestety niedawno zmarły Daevid Allen(gitara i wokale), Steve Hillage(gitara), Laurie Allan(perkusja), Francis Moze(gitara basowa), Tim Blake(syntezatory), Didier Malherbe(flet, saksofon) w niektórych utworach słyszymy także nieco ekscentryczny głos pani Gilli Smyth.

Płytę rozpoczyna przystawka w postaci Radio Gnome Invisible w trakcie którego nie wiadomo jeszcze do końca czego się spodziewać po zespole. Prawdziwy Gong słyszymy dopiero w utworze kolejnym - tytułowym(Flying Teapot) Rozpoczyna się powoli kosmicznym wstępem syntezatorowym by przejść do bardziej rytmicznego grania opartego na fajnym groove gitary basowej. Ponad całością wirują dźwięki fletu, saksofonu i wokalu tworząc niesamowity efekt. Przy krótkim The Pot Head Pixies odpoczniemy od klimatu space, z kolei The Octave Doctors and The Crystal Machine to kompozycja w całości odegrana na samym tylko syntezatorze. Dwa ostatnie utwory to kwintesencja brzmienia Gongu w tym okresie. Jak je opisać? Jazz rockowy czad połączony z syntezatorowym kosmosem i chwilami nieco transowym rytmem jak choćby w drugiej części Zero The Hero And The Witch's Spell. Do tego dochodzą fajne melodie, szczególnie na ostatnim Witch's Song, I Am Your Pussy, podszytego także erotyką w warstwie tekstowej.     

Zdaję sobie sprawę, że Flying Teapot nie jest albumem szczególnie łatwym do przyswojenia, zresztą jak i cała trylogia Gongu. Mniej osłuchanych w jazz rocku może odrzucić i pozostawić z wrażeniem chaosu, niemniej polecam zapoznanie się bo naprawdę warto. Ja uważam ten album za najlepszy z rzeczonej trylogii chociaż w tej kwestii zdania są często podzielone, przeważnie jednak za największe dzieło podaje się You. Posłuchajcie i oceńcie sami. W następnych artykułach napiszę na temat pozostałych dwóch albumów trylogii.     

Ocena 9/10. 





wtorek, 16 czerwca 2015

Miles Davis - Ja Miles: autobiografia


Ja Miles po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w 1990 roku w Nowym Jorku jako Miles: the autobiography. W Polsce została wydana 3 lata później przez Wydawnictwo Łódzkie. Na język polski przełożył Tomasz Tłuczkiewicz. W 2006 roku ukazało się wznowienie ze zmnienionym tłumaczeniem autorstwa Filipa Łobodzińskiego, niestety znacznie gorszym. Autorem książki jest sam Davis przy współpracy Quincy'ego Troupe'a.

Biografia Milesa Davisa przedstawiona jest w formie narracji pierwszoosobowej. Narrator prowadzi nas przez historię swojego życia w sposób chronologiczny, począwszy od dzieciństwa. Odkrywa kulisy dorastania w East St. Louis, przybliża początki swojej edukacji muzycznej. Dalsze rozdziały stanowią wspomnienia z całej muzycznej kariery Milesa. Są kopalnią wiedzy nie tylko o jego życiu ale o muzyce jazzowej w ogóle. Dowiadujemy się jak wyglądała i funkcjonowała scena jazzowa w Nowym Jorku i Europie począwszy od lat 40 ubiegłego wieku. Mamy możliwość prześledzić dokonania Davisa z eopoki bebopu, cool jazzu, jego sukcesy z Pierwszym Wielkim Kwintetem, Drugim Wielkim Kwintetem, w końcu te największe po nagraniu kamieni milowych jazzu elektrycznego jak In a Silent Way, czy Bitches Brew. Ostatecznie historia doprowadzona jest do schyłku lat 80. W moim odczuciu Ja Miles może być traktowana jak swego rodzaju encyklopedia jazzu. Oczywistym jest, że Davis miał wielki talent do odkrywania najlepszych muzyków, którzy grając z nim po jakimś czasie sami zyskiwali sławę i stawali się liderami własnych zespołów. Czytając napotkamy więc całą masę nazwisk: od legend w rodzaju Louisa Armstronga, Charliego Parkera, Duke'a Ellingtona czy Billie Holiday po wielu - wtedy rozpoczynających u boku Milesa a dzisiaj znanych i szanowanych w środowisku jazzowym muzyków.

Charakterystycznym zabiegiem jest wplecenie do narracji ogromnej ilości anegdot, żartów, i zabawnych sytuacji z życia artysty. Dzięki nim opowieść nas nie nuży ale wciąga. Wszystko to przedstawione jest z rozbrajającą szczerością, która potrafi czasem rozbawić czytelnika do łez. Widać też, że autor ma do siebie spory dystans i nie stara się ukryć potknięć czy niepowodzeń na swojej życiowej drodze, wręcz przeciwnie mówi o nich otwarcie.

Jaki więc obraz Milesa Davisa wyłania się z książki? Obraz Milesa ekscentryka - gwiazdora ale i czasem dziwaka - samotnika. Człowieka, który osiągnął muzyczny Mount Everest, by zaraz po tym stoczyć się po równi pochyłej w otchłań narkotyków i alkoholu. Obraz muzycznego innowatora, ciągle pełnego pomysłów ale i człowieka przepełnionego rozgoryczeniem i uprzedzonego do białych ludzi. Dobrego kochanka, gorszego męża i ojca. W końcu człowieka z pewnością szczerego i prawdomównego ale nie potrafiącego w wielu sprawach pójść na kompromis, nawet za cenę utraty własnej reputacji. Czy warto przeczytać ten swoisty przewodnik po świecie jazzu nagrodzony w 1990 roku nagrodą American Book Award? Moim zdaniem zdecydowanie tak ale oceńcie sami.  M.P.    




  

          

niedziela, 14 czerwca 2015

Miles Davis - A Tribute to Jack Johnson



A Tribute to Jack Johnson należy do tak zwanej ery elektrycznej twórczości Milesa Davisa. Obejmuje ona lata 1969-1975. Wszystkie albumy nagrane przez mistrza w tym czasie to swoiste arcydzieła i kamienie milowe gatunku. Dziś najbardziej znana a zarazem wpływowa jest ,,wielka trójka" czyli In a Silent Way(1969), Bitches Brew(1970), i właśnie A Tribute to Jack Johnson(1971). Napiszę co nieco o tym ostatnim, najbardziej przystępnym spośród wymienionych dzieł.

Album został nagrany w 1970 roku, wydany w następnym przez Columbia Records. Tytuł sugeruje, że płyta była hołdem dla boksera Jacka Johnsona, została także wykorzystana jako ścieżka dźwiękowa do filmu dokumentalnego o życiu sportowca. W tamtym czasie nie zdobyła żadnej popularności, dlaczego? Sam Miles odpowie: krytycy nie wiedzieli co z tym zrobić. Więc Columbia nie promowała tego. Cóż dzisiaj album jest powszechnie uważany za jedno ze szczytowych osiągnięć Davisa.

Miles posiadał zawsze wyjątkowy talent do dobierania sobie świetnych muzyków. W sesjach do A Tribute to Jack Johnson uczestniczyli: znani z poprzednich albumów Herbie Hancock(piano), John McLauglin(gitara), ponadto saksofonista Steve Grossman, perkusista Billy Cobham i całkiem nowy nabytek basista elektryczny Michael Henderson.

Na album składają się dwie 25 minutowe kompozycje: Right Off, oraz Yesternow. Mamy tutaj do czynienia już nie z jazzem elektrycznym jak to miało miejsce w przypadku poprzednich dwóch wydawnictw, ale z jazz rockiem w najczystszej formie. Od samego początku dostajemy mocny rockowy groove sekcji rytmicznej. John McLauglin gra przesterowane akordy a ponad tym wszystkim unoszą się dźwięki trabki. Right Off utrzymany jest w dość szybkim tempie, natomiast utwór drugi zaczyna się wolniej i stopniowo rozkręca napędzany przez bas Hendersona. Jeżeli chodzi o partie solowe to zarówno Davis jak i McLauglin swoją grą wgniatają słuchacza w fotel. Brzmienie całości jest fantastyczne. Niewiele słyszałem jazz rockowych dzieł tej klasy co A Tribute to Jack Johnson. Właściwie nie sposób przyczepić się do czegokolwiek. Myślę, że album przypadnie do gustu nawet mniej osłuchanym odbiorcom, szczególnie polecam go sympatykom muzyki rockowej sceptycznie nastawionym do jazzu - nie zawiedziecie się. Moja ocena to 10/10 - absolutna klasyka. 

A Tribute to Jack Johnson okazał się także jednym z albumów który wywarł wpływ na cały nurt fusion ukierunkowując go i popularyzując. Kontynuatorami czerpiącymi z tej stylistyki były między innymi Mahavishnu Orchestra czy Return to Forever, zresztą oba to zespoły muzyków którzy wyszli spod skrzydeł Milesa.    


Cytaty z: Quincy Troupe, Ja Miles, Łódź 1993.



czwartek, 11 czerwca 2015

Kraan - Kraan



Kraan to jeden z mniej znanych zespołów należących do nurtu krautrockowego, czyli szerokiego grona zespołów powstających jak grzyby po deszczu w końcówce lat 60 i w pierwszych latach kolejnej dekady na terenie Niemiec. Nie jest jednak typowym przedstawicielem gatunku jak chociażby Can czy Amon Duul II. Dlaczego? Ano z tego powodu, że Kraan tworzył muzykę jazz rockową. Chciałbym nieco bardziej przybliżyć twórczość tej arcyciekawej formacji tym bardziej, że krautrock jest o wiele mniej popularny od choćby rocka brytyjskiego, równocześnie w niczym mu nie ustępując.         

Kraan powstał w roku 1970 w Ulm. Jego pierwszy skład stanowili: gitarzysta Peter Wolbrandt, basista Hellmut Hattler, perkusista Jan Fride i saksofonista Johannes A. Pappert. Pierwszą płytę studyjną o nazwie Kraan zespół zaprezentował dopiero dwa lata później. Jest to wydawnictwo ze wszech miar godne uwagi. Już utwór otwierający cały zestaw: Sarah’s Ritt durch den Schwarzwald ukazuje spore umiejętności instrumentalne muzyków, ale to tylko przedsmak tego co czeka nas dalej. M. C. Escher zawiera już to co w krautrocku lubię najbardziej: niesamowite melodie ocierające się o wchodnie klimaty. Temat zagrany na saksofonie to prawdziwy majstersztyk sprawiający, że chce się słuchać tej kompozycji ciągle od nowa. Kolejny utwór Kraan Arabia utrzymany jest w podobnej konwencji, tutaj klimaty orientalne są jeszcze bardziej oczywiste, ale mamy też częste zmiany rytmów i dynamiczną grę całej sekcji rytmicznej rodem z niektórych świetnych brytyjskich płyt jazz rocka czy rocka progresywnego. Head to monumentalny 20 minutowy kolos zawierający wszystko co w Kraan najlepsze. Na pierwszy plan wysuwa się tym razem gitara elektryczna, całkiem fajna linia wokalna, bardzo chwytliwe i pasujące do całości solo perkusyjne, w środkowej części całość zwalnia i ponownie wprowadza nas w klimat Arabii by w końcówce znów przejść do gitarowych pasaży. Sarah auf der Gansewies to trwająca nie całą minutę ciekawostka na zakończenie przygody z debiutem Kraanu. 

Na podsumowanie całej płyty powiem, że muzyka na Kraan nie jest sztampowa ani powtarzalna co uważam za wielki plus nie tylko Kraanu ale i całej stylistyki kraut. Całość ciągle zaskakuje, nie jest w żadnym wypadku przewidywalnie czy nużąco, wręcz przeciwnie melodie zaskakują słuchacza a ich klimat sprawia, że chce się sięgać po więcej. Nie ma też tutaj wirtuozerii ani pretensjonalnych popisów solowych. Jest za to jednolita muzyczna uczta stworzona przez dobrych muzyków. Ocena co najmniej 8/10. Następną płytą Kraanu zajmę się w kolejnym artykule. Miłego słuchania!   

środa, 10 czerwca 2015

Eric Clapton - krótka historia czyli 10 albumów blues rockowych bez których świat byłby gorszy





Przenosimy się do wiosny roku 1965. Eric Clapton właśnie opuścił The Yardbirds niezadowolony z postępów zespołu zmierzającego według niego zbytnio w stronę popu. Gitarzysta nie pozostał jednak zbyt długo wolnym strzelcem. Już wkrótce został zaproszony do zespołu Johna Mayalla o nazwie Bluesbreakers. Tak oto dwie legendy blues rocka połączyły siły w obrębie jednej sesji nagraniowej. Jej rezultatem okazało się powstanie jednego z najlepszych albumów spośród tych nagranych z udziałem Claptona. John Mayall with Eric Clapton Blusbreakers
to wydawnictwo absolutnie niesamowite i to nie tylko biorąc pod uwagę fakt iż ujrzało światło dzienne w roku 1966. Blues rockowym sokiem którym album ocieka można orzeźwiać się godzinami. Sekcję rytmiczną stanowili John McVie(gitara basowa) i Hughie Flint(perkusja). Materiał który nam zaserwowali nie był do końca nowy. Kilka utworów to covery innych artystów jak Otish Rush(All Your Love), Freddie King(Hideaway), Ray Charles(What’d I Say) czy Robert Johnson(Ramblin On My Mind). Część piosenek to kompozycje Mayalla(Little Girl, Key To Love, Have You Heard) Zarówno jedne jak i drugie brzmią świeżo, płyty słucha się jednym tchem w zasadzie brak na niej słabych momentów. Ocena 10/10 bo to prawdziwa blues rockowa uczta dla ucha.


Jeszcze w tym samym 1966 roku Clapton opuścił Mayalla by założyć wraz z Jackiem Brucem(wokal, gitara basowa) i Gingerem Bakerem(perkusja) trio o nazwie Cream, które miało stać się prawdziwie ponadczasowe, bo przecież kto dzisiaj o nim nie słyszał? Debiutancki album Fresh Cream(1966) jest dobry ale dopiero na kolejnym Disraeli Gears(1967) grupa rozwinęła skrzydła i zaprezentowała pełnię swoich możliwości a pochodzące z niego Strange Brew czy Sunshine of Your Love do dzisiaj tworzą absolutny kanon utworów blues rockowych. Nie wiele ustępują im Take it Back czy klimatyczne Blue Condition. Kolejny album o nazwie Wheels of Fire(1968) trzyma świetny poziom wypracowany na dwóch poprzednich. Tym razem postawiono na wydawnictwo dwupłytowe. Część pierwsza zawiera jeden z najbardziej oczywistych hymnów kojarzonych z Creamem, a później z Claptonem w ogóle – White Room. Część druga natomiast jest zapisem live z występu w Filmore. Cztery rozimprowizowane utwory(w tym Spoonful i Toad pochodzące z debiutanckiego albumu, oraz świetne Crossroads) ukazują jedną prawdę o Cream – mianowicie, że był to wspaniały i niepowtarzalny zespół koncertowy. Mamy więc trzy albumy z których czerpały pełnymi garściami następne pokolenia muzyków – wstyd nie znać.


Kolejny wyśmienity projekt Claptona to Blind Faith. Utworzony wraz ze Stevem Winwoodem (pianino, wokal główny) niejako na gruzach Cream. Perkusistą pozostał Ginger Baker, a nowym basistą, który zagrał także partie na wiolonczeli został Rick Grech. Latem roku 1969 panowie wydali jedyny album w tym składzie o nazwie – a jakże - Blind Faith. Po odsłuchaniu kilku minut od razu zwraca uwagę wspaniała produkcja wydawnictwa. Na tym polu wspaniałą robotę wykonał Jimmy Miller, odpowiedzialny między innymi za brzmienie na takich kamieniach milowych muzyki rockowej jak Sticky Fingers czy Exile on Main Street zespołu The Rolling Stones. Trzy spośród sześciu kompozycji na Blind Faith należą do Steva Winwooda w tym chyba najlepszy na płycie Had To Cry Today. W zasadzie nie ustępuje mu jedyny skomponowany przez Claptona, nieco nostalgiczny ale z pewnością zjawiskowy Presence of The Lord. Kolejną i ostatnią na set liście perełką jest monumentalny bo aż 15 minutowy utwór Gingera Bakera - Do What You Like, zawierający jego popisy solowe. Blind Faith jest według mnie najlepszym albumem studyjnym z udziałem Claptona, a z pewnością moim ulubionym. Brzmieniowo powala wszystkie płyty o których wcześniej była mowa a zawartością muzyczną może przegrać jedynie z Bluesbreakersami. Pozycja absolutnie obowiązkowa w dorobku artysty, czysta blues rockowa jazda bez trzymanki 5/5. Na koniec mała ciekawostka – w swoim czasie okładka albumu budziła sporo kontrowersji.    


Clapton zawsze chciał iść do przodu i tak rok 1970 zakończył działalność Blind Faith i przyniósł kolejny projekt(niestety i tym razem bardzo nietrwały) o którym trzeba napisać parę słów. Mowa o Derek and the Dominos, kolejnej iście legendarnej już dzisiaj formacji. Skład oprócz Erica(gitara, wokal) tworzyli: Carl Radle(gitara basowa), Jim Gordon(perkusja) i Bobby Whitlock(instrumenty klawiszowe). W sesjach nagraniowych do jedynej płyty studyjnej Dominosów: Layla and Other Assorted Love Songs uczestniczył także Duane Allman, wybitny gitarzysta The Allman Brothers Band. Co prezentuje nam wydawnictwo? Ponad 70 minut muzyki blues rockowej w dobrym wydaniu. Panowie jednak trochę przesadzili z długością i w efekcie płyta trochę się ciągnie i miejscami nudzi(w tamtych czasach albumy miewały standardowo 40-50 minut). Efekt byłby lepszy gdyby wyselekcjonowano najlepsze utwory a odrzucono te słabsze, ale właśnie jak prezentuje się Layla… od strony stricte muzycznej. Są kompozycje których absolutnie nie mogłoby zabraknąć, kolejne claptonowskie hymny: oczywiście Layla, I Looked Away, czy przecudny Bell Bottom Blues. Cover hendrixowskiego Little Wing zbytnio mnie nie przekonuje, szczególnie wokalnie. Są też typowe zapychacze w rodzaju wolnych kompozycji opartych na dwunastotaktowym bluesie jak choćby Nobody Knows You When You’re Down and Out czy Key to the Highway, które choć świetnie zagrane nie wnoszą wiele świeżości a wydłużają znacznie czas. Kilka słów krytyki z mojej strony musiało się pojawić, ponieważ często słyszę jedynie pochlebne opinie na temat tego wydawnictwa, które jednak przegrywa w walce ze sporą konkurencją. W mojej opinii jest to mocne trzecie miejsce wśród claptonowskich dokonań( za Blind Faith i Bluesbreakersami).                



Kolejne płyty o których będzie mowa pochodzą już z solowej twórczości Erica Claptona. W pierwszej kolejności chciałbym wspomnieć o studyjnych: 461 Ocean Boulevard(1974), oraz Slowhand(1977). Z pierwszej z nich pochodzi bardzo fajna wersja marleyowskiego I Shot the Sheriff, którą Clapton naprawdę potrafi świetnie zagrać na koncertach. Slowhand z kolei jest chyba najbardziej znanym albumem solowym gitarzysty. Pochodzi z niego świetne Cocaine, oraz komercyjna balladka, niemniej posiadająca swój klimat – Wonderful Tonight. Technika nagraniowa w latach 70 poszła do przodu co słychać na tych dwóch wydawnictwach, ale poziomem muzycznym Clapton nawet nie zbliżył się do swoich największych osiągnięć z lat 1966-1970.



Czas na dwa albumy koncertowe: pierwszy z nich to dwu płytowy Just One Night nagrany w 1979 roku, wydany rok później. Set koncertowy Claptona składał się wówczas głównie z utworów napisanych na jego solowe albumy wydawane w latach 1974 – 1978, oczywiście nie zabrakło Wonderful Tonight i Cocaine. Trochę szkoda, że Eric nie zagrał praktycznie nic z twórczości Cream czy Blind Faith, trudno się dziwić skoro nie ma nawet Layli. Jakość nagrania tego live jest dobra, fajnie się słucha ale niestety całokształt nie powala. Drugie live to Eric Clapton Unplugged 1992. W tym okresie MTV wyszło z inicjatywą nagrania serii koncertów w wersjach akustycznych. Wielu znanych artystów zagrało takowe, między innymi Rod Stewart, Paul McCartney czy właśnie Eric Clapton. Fajna inicjatywa, całkiem nieźle zrealizowana. Dzięki temu projektowi niektóre utwory Claptona przeżyły swoisty renesans jak choćby Layla, którą do dziś często słyszy się w wersji akustycznej. Kolejna ballada która stała się w tym czasie bardzo znana to oczywiście Tears in Heaven.  



W podsumowaniu lista 10 płyt Erica w kolejności od najlepszej według mnie:


1. Blind Faith - Blind Faith
2. John Mayall with Eric Clapton Blusbreakers
3. Derek And The Dominos - Layla and Other Assorted Love Songs
4. Cream - Disraeli Gears
5. Cream - Wheels Of Fire
6. Cream - Fresh Cream
7. Eric Clapton - Just One Night 1980
8. Eric Clapton - 461 Ocean Boulevard
9. Eric Clapton - Slowhand
10. Eric Clapton - Unplugged 1992

















poniedziałek, 8 czerwca 2015

Whitesnake - The Purple Album


Jako wielki fan twórczości Deep Purple, znając też ostatnie dwie płyty Whitesnake'a (God to be Bad i Forevermore) do słuchania The Purple Album podszedłem z dużym dystansem, nie nastawiając się na zbyt wiele, jednak to co usłyszałem przeszło niestety moje największe obawy.

Po pierwsze zastanawia mnie co skłoniło Davida Coverdale'a do popełnienia albumu tego rodzaju? Pieniądze i sława z pewnością nie bo te już posiada, jak sam twierdzi zrobił to w hołdzie dla muzyków Deep Purple  dzięki którym zabłysnął w muzycznym biznesie. Początkowo Coverdale toczył rozmowy z Ritchiem Blackmorem na temat odświeżenia starych ,,purpurowych" hitów. Pech chciał, że projekt Coverdale/Blackmore nie doszedł ostatecznie do skutku i David przeniósł inicjatywę na swój zespół. No właśnie warto w tym miejscu wspomnieć, że poprzedniego gitarzystę białego węża Dougha Aldridge'a zastąpił teraz Joel Hoekstra. 

Utwory na The Purple Album to nowe można powiedzieć odświeżone wersje pierwowzorów nagranych w latach 1974 - 1975 przez Deep Purple mark III na płytach studyjnych Burn, Stormbringer i Come Taste the Band. Większość z nich prawie nie przypomina swoich oryginalnych odpowiedników, z powodu przearanżowania na styl ,,whitesnakeowski". Pod względem technicznym oczywiście nie można muzykom niczego zarzucić ale pytam się gdzie podział się cały klimat? Niestety w mojej opini brak go w 90% utworów, a szczególnie w kamieniach milowych typu Burn czy Soldier of Fortune, które zostały zupełnie wyprane ze swojej magii! Głos Coverdale'a brzmi momentami jak cień przeszłości a wszechobecne niegdyś partie hammondów Jona Lorda zeszły na drugi plan, ba! są właściwie nieobecne. Słuchalnymi średniakami są Mistreated i Might Just Take Your Life, natomiast całkiem nieźle zaaranżowany został Stormbringer. Niestety nawet w tym ostatnim gitarzyści nie mogli powstrzymać się od stworzenia ściany dźwięku i od przerośniętych technicznych pojedynków solowych, a szkoda wystarczyło sobie przypomnieć jak klimatycznie grał to pan Blackmore...

Nie wiem po co właściwie ktoś miałby sięgać po The Purple Album w miejsce starych dobrych studyjnych albumów więcej niż jeden jedyny raz. Mam przy tym nadzieję, że nie przesłucha tego ,,Pan w Czerni" bo skutki dla Davida mogą się okazać opłakane. Słabo 3/10.